Polski rynek piw rzemieślniczych zaczyna się powoli nasycać tymi wszystkimi chmielonymi wynalazkami zza oceanu, które niczym Scorpion przyciągają do siebie ludzi. Coraz więcej browarników zabiera się za klasyczne style rodem ze Starego Kontynentu. Była moda na Wity, potem niewypał w postaci lansowania polskiego chmielu, a w przeciągu ostatnich kilku miesięcy w polskim piwnym rzemiośle pojawiło się pewnie więcej weizenbocków niż przez całą moją pełnoletność i okres burzliwego dojrzewania.
I właśnie z tą teutońską klasyką z lechistańskiego podwórka zmierzę się dzisiaj. Butelki są 3. Córa Koryntu, wdzięcząca się na etykiecie do króla Jana Olbrachta, dalej dokokszony uber-centaur Kentauros z Olimpu, a na koniec browar, którego kocham nienawidzić, czyli Doctora Brew i jego Australian Weizenbock.
Kolejność nie jest przypadkowa. Córa jest odrobinę lżejszego kalibru, Autralian Weizenbocka zostawiam na koniec ze względu na użycie sporej ilości chmielu.
Lecimy z Córą Koryntu. Piana niska, właściwie ograniczyła się tylko do cienkiego pierścienia. Barwa miedziana, mętna. Zaraz po odkapslowaniu zaciągnąłem się wprost z butli i pomyślałem: "to jest to, tego mi brakowało". I rzeczywiście sporo wody upłynęło od degustacji ostatniego weizenbocka. W aromacie klasyka. Banany i lekki karmel. Goździki dopiero gdzieś na finiszu. Jest jakaś chrupkość w tym zapachu, porównałbym go do ciasteczek bananowych. Alkohol świetnie ukryty. Trzonem smaku również jest banan. Córa jest pełna i kremowa. Ciekawe jest, że występują w tym piwie trzy różne smaki. Profil jest zdecydowanie słodki, ale nie brakuje goryczki (no głównie alkoholowej, ale zawsze) i cytrusowej, rześkiej kwaśności. Wysycenie średnie. Etykieta pod tytułem "Hue, hue seks oralny, hue, hue". Gimnazjalny humor średnio pasuje do weizenbocka.
Teraz kaliber wyższy o 1,5 punktu procentowego, jeżeli chodzi o ekstrakt i pół punktu procentowego, jeżeli chodzi o alkohol. To chyba niezbyt dużo biorąc pod uwagę, że Kentauros dumnie nazywa siebie double weizenbockiem. Ale trzeba przyznać, że w pokalu prezentuje się majestatycznie. Spora piana, kolor bardzo ciemny, jedynie pod światło ocierający się o rubin. Szkoda, że w aromacie nie jest tak pozytywnie. Banan miesza się z alkoholem. W porównaniu z Córą, weizenbock z Olimpu jest mniej złożony. Może przewija się tam jeszcze odrobina przypraw korzennych i melanoidynowego wypieku, ale to by było na tyle. W smaku uderza palono-alkoholowa goryczka. To nie jest cecha, której spodziewałbym się po weizenbocku. No zdecydowanie brakuje temu piwu głębi. Paloność wybija się ponad wszystko. Wysycenie średnie. I czyżby Olimpowi skończyły się butelki euro? To miał być ich znak rozpoznawczy. Co więcej musiały skończyć się dość nagle, bo etykieta jest przystosowana zdecydowanie do butelki o większym obwodzie niż vichy. Końce nachodzą na siebie, co nie umożliwia przeczytanie części składu. Za to minus.
Po przerwie na obiad wracam do ostatniego z przygotowanych przeze mnie weizenbocków. Doctor Brew zaprezentuje nowocześniejsze oblicze pszekoźlaka. Klasyczny niemiecki styl został nachmielony australijskimi odmianami chmielu. Zobaczmy jak wyszło. Pierwsze wrażenie? Pieni się jak pojebane. Po przelaniu do szkła z butelki nadal wypływa piana i nie może przestać. Chyba Doctor Brew ma jakiś patent na perpetuum mobile. Abstrahując, prezentuje się nieźle. Ładny pomarańczowy kolor i spora piana, szkoda tylko, że tak szybko opadła. Wbrew pozorom chmiel nie nadaje tonu aromatowi. Jest sporo miejsca dla nut typowych dla weizenbocka. Zapach to głównie słodkie owoce podbite korzennymi przyprawami. Przyjemne, ale wyróżnia się na tle niemieckich pierwowzorów. W smaku nie tak pełne jak poprzednicy. Mimo woltażu wydaje się być idealne do schłodzenia i picia w upalny dzień (ja wszystkie piwa z dzisiejszej degustacji piłem w temperaturze pokojowej). No nie ma tego feelingu, pisząc brzydko, picia weizenbocka. Wysycenie, jak wyżej, średnie. Zachodni minimalizm już od jakiegoś czasu jest znakiem rozpoznawczym Doctora Brew. Tak jak głupoty pisane z tyłu butelki. Tutaj osiągnęły nowy poziom. Nazwałbym go "Trip gimnazjalisty, który przećpał WoWa albo LoLa".
Z powodu wolnego mogłem sobie przeciągnąć tą degustację na cały dzień. Mimo to czuję, że te 3 około 7% weizenbocki dały mi w kość i co ważniejsze w głowę. Pisząc ogólnie było całkiem smakowicie. Na pewno najlepszym piwem była Córa Koryntu. Klasyczna, gęsta, rasowy pszekoźlak na jesienne wieczory. Zawiódł Olimp przedstawiając napój o charakterze mocno alkoholowym i cechami bardziej charakterystycznymi dla stoutu. Jakkolwiek ciężko mi to napisać to Australian Weizenbock mi smakował, ale to nie był weizenbock. Bliżej temu do jakiegoś ale z elementami pszenicznymi. Wiem, że w zestawieniu zabrakło weizenbocka od Kormorana, zdecydowałem się jednak na zdegustowanie piw, których jeszcze nie piłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz